Rola złości i determinacji w wychodzeniu z zaburzenia lękowego.






 Moje początki wychodzenia z zaburzenia, to był ogromny lęk, panika, łapanie się wszystkiego. Chciałam być mimo wszystko dobrej myśli, ale w rzeczywistości byłam załamana, że to znów wróciło (po 10 latach). Byłam przerażona tym co się ze mną dzieje i tym jak mocne to jest. O ile kiedyś dominowały u mnie objawy somatyczne, o tyle teraz doszły do tego objawy psychiczne i dd. Czułam się jakby dosłownie minuty dzieliły mnie od szaleństwa. Ciagle miałam wrażenie, że muszę gdzieś wyjść, uciec, coś ze sobą zrobić, a rzeczywistość dookoła mnie jawiła mi się jak z jakiegoś koszmarnego snu. 

Początki mojej pracy nad sobą to było więcej szkodzenia sobie jak pomagania (zrobię w najbliższym czasie wpis o błędach, które popełniałam). Mało było rzeczywistego zrozumienia, a jeszcze mniej faktycznych działań. To było takie chwytanie się, bo coś tam gdzieś przeczytałam, bo coś mnie uspokoiło na chwilę, więc się tego trzymałam, po czym znów zaczynało się nerwicowe tango. Choć w sumie słowo znów, nie wiem, czy jest tutaj odpowiednie, bo to tango w zasadzie nie ustawało. Ja naprawdę miałam objawy ciągle, praktycznie bez żadnych prześwitów, lepszych dni, chwil spokoju. Jak jedno odchodziło, to w miejsce tego, zaczynało się coś innego i tak bez końca. 

Kotłowało się to we mnie tak przez prawie dwa lata, gdzie owszem trochę mój stan emocjonalny się uspokoił, trochę przyszło zrozumienia, ale wciąż było we mnie coś, co mnie bardzo mocno blokowało, a tym czymś była niewiara w siebie, która z każdym dniem zaburzenia się pogłębiała. Pewnie wyda Wam się dziwne, że wierzyłam w wyjście zaburzenia, ale nie wierzyłam przy tym w siebie, ale tak właśnie było. 

Wiecznie zapłakana, zlękniona, wychudzona, czułam się jak jakiś liść na wietrze rozpaczliwie próbując się czegoś lub kogoś złapać, a jednocześnie nie potrafiłam prosić o pomoc, przez to jak wyglądało moje życie rodzinne. Tkwiłam więc w pułapce, gdzie sama niezbyt wierzyłam w swoją sprawczości, ale też nie potrafiłam prosić o pomoc innych. To co, potrafiłam to oczywiście służyć pomocą, bo w tym się całe życie szkoliłam, więc też to, pomimo fatalnego stanu próbowałam uskuteczniać. Plus tego był taki, że sama się też dzięki temu szkoliłam w pewnych rzeczach.

Tłumaczenie komukolwiek co się ze mną dzieje, przypominało moje pierwsze rozmowy w Irlandii tj. nijak nikt mnie nie mógł zrozumieć, a rady w rodzaju "nie myśl o tym", "przejdzie ci", "nie przesadzaj", "nie wymyślaj siebie sztucznych problemów", "weź nie ogarnij" doprowadzały mnie do jeszcze większej rozpaczy, bo nie dość, że człowiek cierpi to jeszcze znikąd współczucia ani zrozumienia. Myślałam nawet, że lepiej mieć jakaś realną chorobę wtedy, chociaż spotykasz się ze zrozumieniem. No, nie wiedziałam jeszcze jak bardzo się mylę i z jak dużym brakiem zrozumienia spotykają się osoby chorujące przewlekle. 

Dlaczego więc w pewnym momencie pojawiła się we mnie determinacja tak duża, że choćby skały srały i jeść wołały, trzymałam się pewnych założeń? Dlaczego pewnego dnia jak już pisałam wcześniej postanowiłam być wytrwała? Opowieść o guru dała mi do myślenia i pozwoliła zobaczyć pewne rzeczy, ale było to też powodowane coraz gorszym stanem mojego zdrowia i pogłębiającym się stanem depresyjnym, gdzie w pewnym momencie byłam już tak zmęczona i zrozpaczona, że powiedziałam sobie, że biorę się za to w 100%, bo już nie mam po prostu wyjścia. Już jest tak źle, że jak wcześniej myśli samobójcze mnie straszyły, tak teraz mnie pocieszały. I to mnie przeraziło, bo ja nie chciałam swojego życia tak po prostu oddać. I to jeszcze w imię czego? Jakiś tragikomicznych bzdur. 

Tym co spowodowało, że ruszyłam z miejsca, tym co dało "mi kopa" do wytrwałości była złość . Ten autentyczny wkurw i taka mega determinacja były mi o tyle potrzebne, że złość jest tym, co możne się przeciwstawić lękowi, a determinacja przeciwstawiała się mojej niepewności. Już mi przestało zależeć na zrozumieniu otoczenia, miałam to gdzieś, nawet nie chciało mi się już tego więcej nikomu tłumaczyć. Płakać też pomału przestawało mi się chcieć, miejsce bezradności zastępowała złość, ale złość nie na siebie, innych czy niesprawiedliwość losu. Nie jakieś frustracje ofiary, tylko autentyczny wkurw. A to jest energetycznie wyżej, niż tkwienie w depresji i beznadziei. Złość wyzwoliła we mnie chęć działania i poczucie, że to moje życie i to ja rozdaje karty. Od tego momentu ruszyło. 

Komentarze

  1. Katja jak dałaś rade ja tez mama stan depresyjny i mysli o śmierci?
    Tyle planów mialem przed sobą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla większości ludzi pomagałem. Koleżanka do mnie ty udajesz itp.

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajny wpis �� oj tak czasem jak dotkniemy dna to rusza. Ja dotknęłam w czerwcu, wcześniej uspokoiłam stan lekami. Ale nerwica wie czym nas zaskoczyć. I mówię H&& to niech trwa i na chama żyłam i coś tam zatrybilo. Obecnie żyje, jeżdżę na uczelnię, pracuję, opiekuję się dziećmi, chodzę na fitness. Nerwica katuje mnie tylko w sumie w domu. A swój stan określam stabilnie hujowo�� wiem ze nie ma szybkich odburzen i każdy musi swoje przejść. Jest to niesamowite cierpienie ale chyba potrzebne bo w końcu spojrzałam na swoje dobro.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słowo"kryzys" w języku chińskim składa się z dwóch znaków, jeden oznacza niebezpieczeństwo, a drugi szanse.

      Usuń
  4. Tylko ten brak progressu ale.. Tak ma być 😊

    OdpowiedzUsuń
  5. Katja z ciekawości pytanie były momenty że nic ciebie nie cieszyło w życiu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie tyle nie cieszyło, co smuciło mnie (łagodnie rzecz ujmując) to co się ze mną dzieje i przesłaniało to wszystko inne.

      Usuń
  6. Bardzo przydatny blog. Do tego stopnia, że zrobiłam screeny odpowiedzi na komentarze, bo też są często otwierające oczy. Kasiu może jakiś post o lęku wolnopłynącym?

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz